„Marek już za życia był legendą, do której garnęli się ludzie, a on uwielbiał czarować ich swymi opowieściami. Miał niezwykły dar zjednywania sobie ludzi, ale też zrażania ich do siebie. Był wytrawnym obserwatorem i złośliwym komentatorem. Poznałem go na samym początku mej przygody z polską show-manufakturą, gdy metodą prób i błędów uczyłem się zawodu. Marek był już wtedy liczącą się postacią tej machiny – znał wszystkich, wiedział co i gdzie w trawie piszczy. Szybko złapaliśmy bliski kontakt i, choć nie miał w tym żadnego interesu, z pozycji starszego, bardziej doświadczonego kolegi wytykał mi błędy, naprowadzał na trop, wskazywał właściwe drzwi, choć ich nie uchylał. Nie był nauczycielem, mentorem czy protektorem, raczej traperem, którego zbłąkani bohaterowie spotykają przypadkowo na Dzikim Zachodzie. Jego wielką zasługą było to, że w czasach słusznie minionej epoki, gdy otaczała nas szarość i tandeta, zwizualizował dźwięki, które przed długi czas były obcym nam ideowo owocem zakazanym”.
Na zdjęciu: Marcin Jacobson (po lewej stronie) i Marek Karewicz (po prawej).
„W czasach kiedy w Hybrydach grało się jazz tradycyjny, Marek bardzo pragnął grać na trąbce. Ćwiczył zawzięcie i przychodził na jamy, aby pograć i popisać się postępami. Z bólem muszę jednak stwierdzić, że szło mu to dosyć opornie. W każdym razie długo na tej trąbce sobie nie pograł. Natomiast o wiele lepiej mu szło na kontrabasie. W tamtych czasach grało się jazz do tańca, zwłaszcza dixieland. Było sporo chałtur i, co tu ukrywać, baź (tak się wtedy mówiło na pieniądze) była dosyć kiepska. No ale był na to sposób. Wtedy kontrabasiści grali bez wzmacniaczy (teraz piecyków), więc prawie ich nie było słychać. I tu Marek sprawdził się wspaniale. Był brany na chałtury jako kontrabasista w postaci „słupa”, czyli mógł sobie grać, co mu się żywnie podobało, bo i tak nikt tego nie słyszał. On był szczęśliwy, że może sobie „pograć”, a kapela dzieliła się kasą kontrabasisty”.
„Znaliśmy się od zawsze. Na początku podziwiałem faceta z aparatem, który migał mi przed oczami i zawsze był bliżej gwiazd, niż ja. Potem, gdy już się na dobre zaprzyjaźniliśmy, pokochałem jego rubaszność, bezkompromisowość komentarzy i serdeczne pojmowanie świata oraz, jak to subtelnie określał „tego całego k*restwa”. Przy całym tym, niby nonszalanckim, podejściu do życia był Marek precyzyjnym jego obserwatorem i komentatorem. Drażnił mnie, mówiąc: „przecież ona już nie potrafi śpiewać” (o Dionne Warwick), „seksy szansonistka” (o Dianie Krall), „przecież to jazzowy oszust” (o Gato Barbierim). Puszczał przy tym swe szelmowskie oko, dając przyzwolenie bym grał tak dalej”.
Na zdjęciu: Marek Karewicz (po lewej) i Dionizy Piątkowski (po prawej).
„Marek ucieleśniał coś, co za klasykiem nazwałbym „lekkością bytu”. Wszyscy miewamy problemy, na czymś nam zależy, czymś się martwimy, ktoś lub coś budzi nasze zniecierpliwienie, gdzieś się spieszymy. My – tak, ale nie Marek; gdy cała reszta fotografów czatowała w kuckach pod sceną przez cały set, a potem wybierała z dziesiątków ujęć na stykówkach te dwa dobre, On podpływał w stosownym momencie, pstrykał pięć razy i wracał do baru, a każde ze zdjęć nadawało się do publikacji. A ledwie żywy, po n-tym udarze, przykuty do fotela na kółkach, na pytanie „jak się masz” odpowiadał niezmiennie – „ch*jowo, ale bojowo”. Cały Marek”.
„Miał dar od Boga… precyzję w widzeniu i dokumentowaniu świata i ludzi, precyzję w werbalnym opisie. W jednym zdaniu przekazywał sedno – bez krytyki i tak powszechnego dziś chamstwa. Mistrz i Gentleman całą gębą”.
„W 1972 roku Marek ustanowił na Jazzie nad Odra prywatną nagrodę „Złotego Cyca” – koszulkę z nadrukiem okazałego biustu. Zdjęcie oczywiście jego autorstwa – danych modelki nie ujawnił. Byłem jedynym dwukrotnym laureatem tejże nagrody i nie muszę specjalnie ukrywać, że nosiłem tę koszulkę z radością i dumą, co wzbudzało powszechne zainteresowanie, a nawet zazdrość”.
„Wiosną 1989 roku z okazji jubileuszu 25-lecia festiwalu, w kultowym na wrocławskiej mapie „Pałacyku”, odbyła się impreza pod nazwą „Las Vegas Jazz Night Show”. Suto zastawione stoły, rocznicowe toasty przy akompaniamencie duetu Hanny Banaszak z Januszem Stroblem, a wśród elegancko ubranych gości krążyły hostessy topless, sprzedając z zawieszonych na szyjach tacek papierosy i bukieciki kwiatów. To również był pomysł Marka.”
„Zawsze mówił do mnie Prezes. Kiedy przyjeżdżał do Gorzowa prowadzić koncert Pomorskiej Jesieni Jazzowej, przywoził mi swoje fotografie, które potem zdobiły ściany klubu. Kiedy dziękowałem mu za zdjęcia, krzyczał: ,,Prezes, nie zdjęcia, a fotografie. Zdjęcia się robi u cioci na imieninach”.
Był taki dzień na Jazz Campingu na Kalatówkach. Usiadł przy moim stoliku i poprosił ,,Prezes, zamów mi piwo i bigos”. Po pewnym czasie okazało się, że ma problem ze wstaniem. Pomogłem mu, zaprowadziłem do pokoju. To były początki udaru. Następnego dnia jego stan się nie poprawiał, niedowład postępował. Pojechałem z nim do szpitala. Lekarz postawił diagnozę. Do dziś pamiętam tę scenę; Marek, już w łóżku szpitalnym, mówi do mnie – ,,Patrz Prezes, kiedyś piłem kilkanaście piw dziennie, ostatnio pięć, sześć i się, k*rwa, nie udało”. Tu skończyła się jego przygoda z fotografią. Prawa ręka odmówiła posłuszeństwa.
Poprosiłem go o zgodę, żeby, kiedy odejdzie fotografować największy big-band wszechczasów, „Klucz do Kariery” wręczany młodym muzykom jazzowym nazwać jego imieniem. Taką zgodę otrzymałem. Od tego roku nagroda nosi tytuł ,,Klucz do Kariery im. Marka Karewicza”.”